>> Najnowsze  >> Autorzy  >> Użytkownicy  >> Zaloguj 

Maraton
(1845)

The mountains look on Marathon
And Marathon looks on the sea;
And musing there an hour alone,
I dream’d, that Greece might still be free,
For standing on the Persian’s grave,
I could not deem myself a slave.
Byron

WSTĘP

Wy chcecie pieśni! – wy chcecie pieśni,
Zapewne dźwięcznej i słodkiej dla ucha,
A ja mam dla was, o! moi rówieśni,
Pieśń, co przypomni wam brzęki łańcucha.

Wy chcecie pieśni ni kwiatu do wieńca,
Co by śród uczty mogła was pochwalić,
A ja bym pragnął wam w ogniu rumieńca
Rozmiękłe dusze jak zbroję ostalić.

O! żal się Boże – tak młode pacholę,
Zamiast miłować, muszę nienawidzić
I jasne czoło omarszczać w mozole
I czyste usta wykrzywiać – i szydzić.

Wciąż się szamocę szukając sposobów,
Jakby was zmężnić – wszystkie drogi mylne!
A więc z pochodnią wstąpić chcę do grobów,
Na jaw wygrzebię czyny podmogilne –

Dawnych olbrzymów przed wami postawię
I z nimi wskrzeszę stary świat zamarły;
Może choć wtenczas przy waszej niesławie
Z wstydem przyznacie, że jesteście – karły.

Może choć wtenczas, stojąc na pręgierzu
Przed sądem świata, przed własnym sumieniem
Przyznacie sami, że rdzę na puklerzu
Można zmyć tylko własnej krwi strumieniem.

Cierpka to mowa – jak krew spiekła, czarna,
Ale w niej skryta myśl zbawienia leży;
Wszak wiecie, bracia! że z cierpkiego ziarna
Dąb rozłożysty pod niebo wybieży.

1

Ha! Sardes gore! A spowity w dymie
Gnuśny mieszkaniec snem rozkoszy drzymie
I osmalone nim przetarł powieki,
Już go objęły złote ognia rzeki,
Już nieprzyjaciel stopą pierś mu tłoczył
I nóż ocierał, co się w niej obroczył...
Ha! Sardes gore! lament się rozrasta,
Ha! Sardes gore!...

Z płonącego miasta
Wybiegł niewolnik, a za nim w pogoni
Jęk konających przy uchu mu dzwoni; –
On leciał nocy osłoniony mrokiem;
Czasem za siebie rzucał trwożnym okiem,
A wiatr przez góry za nim żarem dmuchał
I wrzask niósł z sobą. On stanął i słuchał:
Może mu teraz wróg braci wyrzyna
I starą matkę napawa krwią syna
I chatę niszczy ogniem i żelazem? –
– Hej, nie ma czasu! Z satrapy rozkazem
Pędź dalej, gończe! Jeszcze drogi wiele!
Gdy wrócisz, trupów policzysz w popiele.
Zerwał się goniec znękany boleścią,
Ruszył przez puszczę z nakazaną wieścią
I biegł tak skoro aż do wschodu słońca;
A gdy na czatach zszedł innego gońca,
„Hej, Sardes gore! Do Suzy! Do Suzy!”
Krzyknął i wrócił; a tamten przez gruzy
Jak struś popędził rozwinąwszy skrzydło –
I znikł przed słońcem jak nocne straszydło.

2

Suza, wiosenna królewska stolica,
Jako wybrana młoda miłośnica,
Rozpieszcza pana; o, bo jej kochany
Zatęskni w lecie do swej Ekbatany,
A stamtąd w zimie mknie do Babilonu;
A gdy się skłoni do wiecznego schronu,
W Persepolisu składach grób wyrąbie
I na wiek wieków uśnie w katakombie.

W Suzie, na dworze, król Dariusz ucztuje;
Sto cudnych dziewic jemu usługuje,
Sto niewolników na klęczkach się wije; –
On inne wody przy stole nie pije,
Tylko z Choaspu dalekiej krynicy,
A chleb je tylko z eolskiej pszenicy,
A wino jego to aż z Chalibamu,
Sól z puszcz Afryki, ze świętego chramu
Zewsa-Ammona. Bo każda kraina
Pod jego ręką żelazną się zgina,
Co ma najlepsze, z drugimi pospołu
W pokorze znosi do pańskiego stołu.

A gdy tak Dariusz rozległ się za stołem,
Przybieżał goniec i padł przed nim czołem
I woła: „Panie! Sardes, Sardes płonie!
Sardes to klejnot w twej złotej koronie,
A oto rokosz podnieśli Jończycy,
Sprzymierzeńcami są im Ateńczycy
I palą miasto!”

A drugi nadbieży
I woła: „Panie! Sardes w gruzach leży!
Ateńczyk spalił zamek i świątynie,
Winem napełnia święcone naczynie
I tobie, królu, przy uczcie urąga!”
Król, wściekły gniewem, wielki łuk naciąga,
Wybiegł i w błękit wypuszcza zeń strzałę
Z prośbą do bogów, aby tę zakałę
Krwią obmyć dali. I jednego sługę
Odstawił, aby każdą rwącą strugę
Wrzawnych uczt jego tamował wykrzykiem:
„Pomnij się, panie! mścić nad Ateńczykiem!”

A potem magów rozkazał przywołać
I pyta: „Grekom godzienem podołać?
Naród to wielki, gdy taki zuchwały”.
A oni rzeką: „Królu, kraj ich mały
I w mniejsze jeszcze rozerwany państwa:
Łatwo go w jarzmo zakować poddaństwa.
To szczypta ziemi, tyle, co zatrzyma
[przechodzącego podeszwa olbrzyma.
A gdybyś kazał ostrymi pazury
Rozerwać stare Babilonu mury,
To mógłbyś, panie! żwirem i kamieniem
Zasypać kraj ten z całym pokoleniem”.

Magowie prawdę mówili ci, królu.
Naród to mały, lecz jak pszczoła w ulu
Każdy z osobna o swym domu radzi,
A gdzie potrzeba, wszystek się gromadzi.
O! kraj to mały – tyle, co zatrzyma
Przechodzącego podeszwa olbrzyma;
O! kraj to mały, niby szyba tarczy;
Lecz na grób wrogom przecież go wystarczy!

3

W Atenach wrzawa! Perscy heroldowie
Stoją na rynku i w nieznanej mowie
Coś ciżbie głoszą. Nikt ich nie zrozumiał.
Jeden Grek tylko, co po persku umiał,
Wstąpił na kamień i zaczął tłumaczyć
Na język swojski; a miało to znaczyć:
„Dariusz, król Persów i Medów, pan świata,
na harde ludy plaga i zatrata,
zsyła heroldów, by mu wasze plemię
na znak poddaństwa dało wodę, ziemię,
a może da się pokorą przebłagać
i wstrzyma rękę, co ma Greków smagać”.

Za każdym słowem lud jako lew mruczał,
A potem śmiechem szyderczym zahuczał,
Plwał w oczy Persom, szaty im rozdzierał,
Ciskał kamieniem; – Pers z trwogi umierał,
A lud jak rzeka ogromna w wylewie
Rwał ich ku sobie – szalał w srogim gniewie
I wlókł ich drżących poza miasta bramy.
Tam między skalne przepaści rozłamy
Wtrącił heroldów i w ciemnię głęboką
Puścił za nimi w ślad ciekawe oko;
W dzikiej radości aż zębami zgrzytał
Widząc, jak Pers się po urwiskach chwytał
I czepiał cierni i okrywawiał ręce
I wył jak szakal w przedśmiertelnej męce.
A potem – ścichło – potem jęk: – o skały
Już się ich czaszki w bryzgi roztrzaskały;
A lud zaciekły, zemstą rozjuszony,
Szydził, nad jamą stojąc pochylony:
„Tam pod dostatkiem i ziemi i wody!
Jedzcie i pijcie!”

Temistokles młody
Wystąpił z tłumu i rzecze: „Ojcowie!
Słuszną ponieśli karę heroldowie,
Lecz między nami jest Grek winowajca;
Niechaj więc ginie jak oni, jak zdrajca!
Niech więc i tego nie ominie kara,
Co plugawymi wyrazy barbara
Dziś do niewoli wzywać nas się ważył.
Ojcowie! on nam język nasz znieważył!
On jego świętość pokalał i zbrukał,
Na hańbę naszą słowa w nim wyszukał.
Od kiedy przyszła z Olimpu ta mowa,
Jeszcze tak w niej się nie wiązały słowa.
On nierozważnie o jej męty trącił
I czyste źródło mowy naszej zmącił”.

A w całym tłumie jeden okrzyk słynie:
„W przepaść z nim! w przepaść! Niech ginie, nie ginie!”
I ciągną Greka; – on błaga ze łzami,
Żeby go razem nie grzebać z Persami,
Żeby nie mieszać jego wolnych kości
Z kośćmi sług podłych. W oznakę litości
Dwaj przyjaciele i bracia najszczersi
Własną mu ręką rozpłatali piersi.
On błysnął okiem w bezmownej podzięce
I umarł cicho padłszy na ich ręce.

4

Z czterech stron świata ciągną się zastępy,
Z czterech stron świata zlatują się sępy:
Medy z Egiptem, Pers z Indyjanami,
A Artafernes i Datys wodzami.
Aż wichr się zrywa od wiania buńczuków
I gwar powstaje od pochrzęstu łuków,
Od końskich kopyt ziemia poczerniała,
Tak wielka koni i ludzi nawała.
Można by nimi podbić świat ten,
A tam krzyk tylko: „Do Aten! Do Aten!”

I mają rozkaz surowy wodzowie
Żadnej ateńskiej nie przepuszczać głowie
I wiele, wiele przysposobić łyków –
Tyle w Atenach wezmą niewolników.

Ciągną szarańczą. Z pięknego Miletu
Zostały jedno ogryzki szkieletu.
Na szyjach niewiast szczerbiły się miecze;
Chodzono w zakład, kto więcej wysiecze.
Naksos w płomieniach, nad nią dymy w chmurach;
A starce z dziatwą chronią się po górach.
Morska Eubea w perzynie osiadła;
Harda Eretria do ziemi przypadła;
I cała Grecja struchlała i zbladła.

5

W Atenach trwoga; lud tłumem się zbiera,
Milczy i smutnie po sobie spoziera:
Wierny swój naród opuściły bogi
I do wyboru dały mu dwie drogi:
Łańcuch i hańba – lub śmierć i mogiła!
A jedni szepcą: „Nieprzyjaciół siła!
Na cóż się przyda ofiara i męstwo?”
A drudzy krzyczą: „Śmierć albo zwycięstwo!”
Śród nich Milcjades jak zesłannik bogów,
Jak ona Pitia z delfickich trójnogów,
Słowem podźwiga zwątpiałego ducha.
Lud go otoczył – zwiesił skroń i słucha.

„Kto chce być sługą, niech idzie, niech żyje,
Niech sobie powróz okręci o szyję,
Niech własną wolę na wieki okiełza,
Pan niedaleko, – niech do niego pełza!
I tam głaskany, a potem wzgardzony,
Niechaj na progach wybija pokłony,
Niech jak pies głodny czołga się bez końca
Za pańską nogą, która nim potrąca.
A my zostańmy! My w nieszczęściu razem,
Albo wytępim wrogów tym żelazem,
Lub za najświętszą wielkich bogów wolą
W grobie się wolni schronim przed niewolą.
Na naszej skroni tylko z laurów wieniec,
Lub bladość trupia – nie wstydu rumieniec!

Wy się trwożycie tą liczbą ogromną?
I tą przemocą, co się zda niezłomną?
Cóż jednak znaczy taka ćma motłochu
Wylęgła z prochu, czołgająca w prochu,
Którą o boju popędzają biczem,
Aby nie pierzchła przed wolnym obliczem?

Jakąż nad nami może mieć przewagę
Zgięty niewolnik, którego odwagę
Nikt nie ocenia, co bez łez umiera,
A gdy zwycięży, całą sławę zbiera
Żelazna ręka, co go w bój wypycha,
A którą prawo nie włada, lecz pycha.
A nas, nas wielkich praojców posągi,
Do wielkich czynów wzywając jak ongi,
Długim szeregiem ogrodziły rynek,
Ażeby sądzić każdy nasz uczynek,
Aby nas gromić marmurową twarzą,
Jeżeli wrogi ziemię ich znieważą.

A nas, nas wszystko do boju porywa:
Każda piędź ziemi mogiłami żywa,
To jasne niebo, co niesie w obłoku
Cienie poległych, widne duszy oku
I cała przeszłość, ta przeszłość wiekowa,
Co w swoim łonie tyle sławy chowa!

Bogowie z nami! Jedno nasze ramię
Tysiąc najemców zgruchoce i złamie.
Bogowie z nami! Oni nas prowadzą!
Oni nam siłę Tytanów nadadzą!
Niechże nas wspiera ich błogosławieństwo!”
A lud wykrzyknął: „Śmierć albo zwycięstwo”!
I śród radości weselnych okrzyków
Posłał do Sparty i do Platejczyków
Prosić pomocy.

Odmówiła Sparta,
Bo jej zabrania święta ustaw karta,
Co jest wyrocznią przy wszelkim obrządku,
Na bój wyruszać w księżyca początku.
Ale Platea, nie bacząc na gwiazdy,
Przysłała zbrojny hufiec dzielnej jazdy.

6

Nad Maratonem
Wzniosło się niebo zarzewiem czerwonem,
Nad Maratonem przeciągają sępy,
Siadły na skałach i dziób ostrzą tępy,
Bijąc skrzydłami niecierpliwie kraczą,
Rychło też ścierwo na polu obaczą.
A przeciw Persom stoi garstka ludzi.
Persom się zdaje, że ich oko łudzi;
A gdy poznali istotę zjawiska,
Zagrzmiał w ich szykach śmiech urągowiska
Med pomrukuje: „Szaleni! Szaleni!
Jeden na tysiąc! my niezwyciężeni!

Greccy wieszczkowie dobrą wróżbę głoszą;
I na znak dany miecze się podnoszą,
Noga w przód sunie, mur się tworzy z tarczy;
Od strony Medów już milion strzał warczy,
Już się zbliżają, już ku sobie biegą,
Szczęk, jęk, kurzawa...
Niech ich bogi strzegą!

7

W Atenach pusto. Kto mógł miecz podźwignąć,
Już ojca swego w boju chciał wyścignąć.
W nagłej potrzebie dla kraju posługi
Rzucano skarby, warsztaty i pługi;

Nawet swych mędrców uczniowie odbiegli
I za kraj może w tej chwili polegli.
I każdy ziszczał nie słowem, lecz czynem,
Że niewyrodnym był ojczyzny synem.

W Atenach pusto. Śród obszaru miasta
Pozostał starzec, ślepiec i niewiasta.
A kto mógł, patrzał w trwożnym niepokoju,
Czy nie obaczy co od strony boju.

Nic, nic nie widać. I słońce zagasło
I gwiazdy... Cyt – cyt – coś w pobliżu wrzasło...
Prędkimi kroki ktoś po bruku bije
I woła: „Tchu! Tchu! Głosy! Grecja... żyje!

Cześć! Cześć! Milcjades!... Tchu!... Zwycięstwo z nami!”
Kobiety z domów wyszły z pochodniami...
Z gałązką lauru Grek ulicą bieżył
I padł wołając: „Zwy-cięstwo!” – Już nie żył.

A lud się ciśnie, podnosi mu głowę,
Rozrywa zbroję: – całe ciało zdrowe!
Ni śladu rany.

8

Na pobojowisku,
Po całodziennym morderczym igrzysku,
Po krwawym trudzie, po stoczonej wojnie,
Tysiące ludu usnęły spokojnie.
Grecy z Persami na jednym posłaniu
Leżą bez gniewu w wiecznym pobrataniu.
A przy nich kruki skaczą i godują
I schrypłym głosem braci swych zwołują.

Z jednego Greka kruk ciało wyrywa;
Grek konający tak do niego śpiew:
„O szarp, szarp serce, niech już zaumiera!
O pij, pij, kruku, krew to bohatera!
Szarp, pij, a dziób twój jak ramię urośnie!”

Niewiasty greckie śpiewają żałośnie,
Nad każdym trupem chylą się z kagańcem,
Czy okrytego nieprzyjaciół szańcem
Nie ujrzą ojca, kochanka lub męża...

Wschodzący księżyc bije w lustr oręża;
To Sparta idzie – obaczyć ciekawa,
Gdzie się toczyła Aten walka krwawa,
Gdzie Med okrutny, co swe straszne imię
Obwieszczał Grekom w krwi, w pożarów dymie,
Teraz bezwładny snem spokojnym drzymie.

ZAKOŃCZENIE

Błogosławiony, kto w chwili zwątpienia
Duchem nie spada, ale się przemienia
W onego orła, co pioruny dzierży,
Pewny zwycięstwa, gdziekolwiek uderzy.

Błogosławiony, kto się trupem kładzie,
By dumnej nodze stanąć na zawadzie,
Kto z próżną dłonią, poświęceniem silny,
Bez trwogi czeka na cios nieomylny.

Błogosławiony, kto po niej w żałobie
W świetnej przeszłości zakopie się grobie;
On tam niejedną wielką myśl wygrzebie,
Co będzie bronią i tarczą w potrzebie.

Czytany: 23748 razy


=>

Najnowsze





Top czytanych


























Top Autorzy


























Top Użytkownicy


























Używamy plików cookies, aby ułatwić korzystanie z naszego serwisu. Jeśli nie chcesz, by pliki cookies były zapisywane na Twoim dysku zmień ustawienia swojej przeglądarki. co to są pliki cookie? . WIEM, ZAMKNIJ